Na środku mostu przebiega granica między Zambią i Zimbabwe. Nie ma w tym miejscu żadnego posterunku. Zachęceni tym faktem ruszyliśmy do przodu. Doszliśmy do końca mostu i idziemy dalej. Mijają nas podróżnicy, którzy poruszają się szybkim krokiem. Pytamy ich czy mają wizy a oni, ze tak. Po chwili namysłu wracamy, bo jak jakiś patrol się tu znajdzie to skasują od nas kasę za wizy i wędrówka zakończy się cieńszym portfelem.
Szukając powrotu do Livingston spotkaliśmy Anglika, który jechał z nami pociągiem i powiedział, ze przyjechał tu autobusem za 6 kwacha. Poczekaliśmy kilkanaście minut na przystanku ale nic nie było. Chyba ten autobus rzadko jeździł. Może częściej rano. Podeszliśmy do autobusu, który zatrzymał się w pobliżu. Okazało się, że był z biura turystycznego i przyjechał po swoich klientów. Był na tyle uczciwy, że wskazał nam gdzie stoją daladala.
Okazało się, że taksówkarze opanowali cały teren przy wejściu do wodospadów. Żeby dojść do daladala trzeba przejść przez tory kolejowe i iść w kierunku Livingston 200 m i w mini parku przy straganach jest ich pętla. Jadą drogą równoległą do głównej ale szutrową i dopiero później wjeżdżają na drogę asfaltową.
Jak tam doszliśmy to już w samochodzie siedziało sporo osób. Zabrali nas i ruszyli. Skasowali nas po 5 kwacha. Zauważyliśmy, ze miejscowi płacili 3 kwacha, z czego wyciągnęliśmy wnioski i na następny dzień mieliśmy odliczone pieniądze na przejazd.
W hostelu spotkaliśmy Toma - polskiego pochodzenia mieszkającego na Florydzie i jego znajomą Irenę z Włoch. Umówiliśmy się z nimi na jutro na wyjazd do wodospadów i do Devil's Pool.